czwartek, 17 kwietnia 2014

Południowa przygoda, część druga - pierwsze dni w tajskiej szkole

Nowa praca, nowe mieszkanie, nowe doświadczenia. Zapraszamy na drugą część relacji z naszej wyprawy do Nakhon Si Thammarat. Dziś powiemy Wam o naszych pierwszych wrażeniach związanych z byciem nauczycielami w Tajlandii. Za nami pierwszy tydzień pracy.


Zdjęcie rozmyte trochę, ale iPhone nie radzi sobie z ruchliwością  tajskich dzieci. My radzimy sobie ledwo :-)


Po przyjeździe do szkoły zostajemy zaproszeni do gabinetu dyrektora. Szczęśliwie jako tłumaczka jest tam też jego siostrzenica, która całkiem nieźle (to znaczy podstawowo) mówi po angielsku. Jesteśmy proszeni o wybór klas, które chcemy uczyć. My zgłaszamy się do nauki dzieci w wieku 4-6 lat. Po pierwsze ja zawsze chciałem pracować w przedszkolu, po drugie dochodzimy do wniosku, że tak wolimy się porozumiewać z tajskimi dziećmi niż rozwydrzonymi nastolatkami. Proces doboru nauczycieli do klas jest co najmniej dziwny to znaczy na zasadzie kto pierwszy ten lepszy. Po co patrzeć na CV, na doświadczenie w uczeniu mniejszych bądź większych uczniów, ważne żeby ilościowo się zgadzało….
Chwilę później zostajemy zaproszeni na scenę na szkolnym boisku by uczestniczyć w ceremonii otwarcia obozu. Maszerujemy więc na scenę tylko po to by siedzieć tam jak te kołki -  nikt z nas oczywiście nic nie rozumie, bo przemowa na otwarcie „English camp ”oczywiście po tajsku. Nasza aktywność ogranicza się do uśmiechania, bądź bicia braw kiedy robią to inni. Przed nami rząd  krzeseł, który sukcesywnie wypełnia się okolicznymi VIPami, patrząc jednak na ilość pustych miejsc frekwencja nie jest za wysoka. 

Dyrektor przemawia, reszta się nudzi...

Zachodnie „grono pedagogiczne” czyli my też wydaje się być znudzone. Część osób tępo patrzy się w przestrzeń przed nimi, większość korzysta z możliwości podłączenia się do Wi-Fi i buszuje w Internecie.  Tu  warto  w kilku słowach przedstawić naszą ekipę. W Nhakon Si Thammarat stawili się:

Para z RPA z małą córeczką
Ruan, Luis, Kyle – kolejne osoby z RPA
Christian – zwany Chris’em, zbieżność imion spowoduje później niemałe komplikacje, ale o tym                    później :)  Chris pochodzi z Węgier.
Preston z USA
Sean – nasz kumpel z kursu TEFL z którym przyjechaliśmy 
Irlandczyk, Szkot i Anglik których imion niestety nie pamiętamy
No i my!

Grono dosyć egzotyczne, ponieważ mamy wrażenie, że część z osób, które stawiły się w szkole pochodziła prawdopodobnie z jakiejś „łapanki” przeprowadzonej przez Charliego. Charliemu zależało przede wszystkim na zdobyciu 14 nauczycieli. Bez tego jego kontrakt nie doszedłby do skutku, co oznaczałoby, że utopił sporo kasy. Dlatego zgarnął oprócz osób, które mają finalnie uczyć „słupy” które miały udawać, że są nauczycielami. Najbardziej rozbroił nas chłopak z Anglii, który akurat przejeżdżał przez okolicę na -  uwaga -  bambusowym rowerze.  Co więcej przyjechał tak na nim sobie z Chin. Jakieś 2000 km co tam... Rower zrobił sam, oczywiście były pewne elementy tego wehikułu takie jak przerzutki, pedały czy koła które nie były z bambusa, ale cała rama a i owszem  Chłopak wyglądał równie egzotycznie jak jego rower. Długa broda, słomkowy kapelusz, za krótkie i do tego podwinięte spodnie (ale skarpetki za to długie)  i hawajska koszula. Ciekawie wyglądał na tle całej reszty ubranej mimo wszystko mniej lub bardziej elegancko.


Bambusowy rower

Wracamy jednak na szkolne boisko w Chulabhorn bo tak nazywała się ta wioska w której wylądowaliśmy. Po całej uroczystości piątka z nas, czyli wspomniany wcześniej rowerzysta, Szkot, Irlandczyk i para z RPA z małym słodziakiem nie była już jak się okazuje potrzebna i wrócilła do punktu wyjścia czyli do Nhakon si Thammarat gdzie część z nich miała zostać i uczyć, a część pojechać dalej do innych szkół. Czyli generalnie zafundowano im taką dwudniową wycieczkę po południowej Tajlandii… Prawdopodobnie głównie chodziło o to by się tylko pokazali na ceremonii i zrobili sztuczny tłum. Szkoda tylko trochę tej małej dziewczynki podróżującej z parą z RPA,  bo przy całej jej pogodzie ducha, pewnie się trochę jednak zmęczyła całą tą wyprawą.
Pozostała ósemka ma zostać w szkole, w której właśnie się znajdujemy. Każdy dostaje swojego tajskiego „co-teachera”, który teoretycznie ma nam pomagać podczas lekcji. Czas pokaże, że  w praktyce dla większości z nas był to jednak pierwszy i ostatni kontakt z naszymi co-teacherami. Wyjątkiem są dziewczyny z przedszkola. Uczciwie muszę przyznać, że przynajmniej były na miejscu i kilka razy pomogły kiedy było trzeba. Szkoda tylko, że po angielsku mówiły gorzej niż te przedszkolaki – utrudniało to zdecydowanie załatwienie z nimi czegokolwiek.
Kolejne zaskoczenie przychodzi chwilę później. Spodziewaliśmy się, że obóz letni polega głownie na zabawie, aktywności fizycznej, zawodach na boisku etc. Tak jest w większości szkół. Jednak nie w tej… Tu uczniowie mają normalne zajęcia z angielskiego tylko nie po 50 minut jak to jest normalnie podczas roku szkolnego, tylko przez 3 godziny. Świetny pomysł ktoś miał na umilenie wakacji dzieciakom. Szczególnie tym maluchom z przedszkola, które w większości tajskich szkół mają normalnie zajęcia po 35-40 minut maksimum. 
Dla nas to też zaskoczenie na całego – spodziewaliśmy się, że to będzie obóz, zabawa, więcej śmiechu niż nauki a tu idźcie teraz i uczcie. Czego? Obojętne czego – programu nie ma.  Kiedy program będzie? Może jutro… 
Szczególnie trudne wyzwanie staje przed  Kamilą i przede mną ze względu na to, że dzieci które mamy uczyć są naprawdę bardzo małe, przypomnę 4-6 lat. Ucząc je trzeba cały czas myśleć co zrobić by maluchy: 

zostały w klasie a nie gdzieś sobie poszły (zatrzymujesz malucha wychodzącego jednymi drzwiami, a w tym czasie drugimi wychodzi Ci pięcioro)
nie zasnęły
były względnie zainteresowane
czegoś się nauczyły
przestały płakać (a jeśli tajskie dziecko płacze to płacze na całego, moja rekordzistka płakała półtorej           godziny, a moja tajska co-teacherka kazała mi po prostu kontynuować lekcję) 

No to tańczymy!

Po pierwszym dniu okazuje się, że dyrektor coś źle policzył i ma za mało nauczycieli. Rozwiązanie znajduje jednak wyjątkowo szybko  - ja dostaję połączone dwie grupy przedszkolaków –  o zgrozo 30 maluchów, a Kamila dzieci w wieku 7 – 9 lat – około 15 osób w klasie. To w sumie dobrze, bo pozwala nam to na nabranie nowych doświadczeń, którymi możemy się później wymienić.
Jakie są więc nasze pierwsze spostrzeżenia:

W tajskiej szkole nauczyciele nie uczą dzieci mówić po angielsku, oni uczą ich słówek. Jakie było zaskoczenie Kamili gdy okazało się, że „jej” przedszkolaki znają kolory, zwierzęta, owoce, warzywa, części ciała i umieją policzyć do 30. Tyle, że nie są w stanie nic z tymi słowami zrobić. Niestety to słabość tajskiego systemu edukacji – tajscy nauczyciele angielskiego w większości nie mówią po angielsku, panicznie się tego boją i wbijają dzieciakom godzinami do głów słówka, pewnie bezpośrednio ze słowników. Tak więc nie bądźcie zaskoczeni 4 latkami potrafiącymi wskazać  „knee” i „elbow”, ale mającymi za to problemy z odpowiedzią na pytanie How are you? Oczywiście mówimy o odpowiedzi innej niż AAAAJJJMMMFAAAJJJNNN FFFFEEEENNNNKKKKJJJJUUUUUUANNNDDDDYOUUUUUUUTIIIICZZZZZEEEEERRR.

Zabawa na całego

Starsze dzieci nie są dużo lepsze. Podczas godzinnego  zastępstwa poprosiłem ich o wybranie owocu i napisanie jaki ma kolor. Pech chciał, że jedna dziewczynka wybrała pomarańczę i jej zdanie brzmiało: The orange is orange. Pół klasy skopiowało strukturę zdania i  potem kolejne pół lekcji musiałem im tłumaczyć dlaczego zdanie The apple is apple jest niepoprawne :-)

Im mniejsze dzieci uczysz tym bardziej jest to wymagające dla Ciebie. Maluchom nie możesz nic zapisać na tablicy bo nie umieją czytać, nie możesz im dać pracy w parach czy grupach bo ze sobą też się kiepsko komunikują a na pewno nie rozumieją czym jest praca grupowa. Cały czas musisz zapewniać im aktywność.

Większe dzieciaki mają z kolei jednak swoje humory i jak coś im nie pasuje potrafią się skarżyć tajskim nauczycielom. A o to nie trudno, bo klasy są tak zróżnicowane jeśli chodzi o poziom, że walczysz o to by znaleźć równowagę pomiędzy nauczeniem czegoś najsłabszych a nie zanudzeniem najlepszych. A jak się znudzą to z pewnością powiedzą o tym tajskim nauczycielom. 

Panowie muszą uważać na niektóre uczennice w starszych klasach. Mieliśmy już w szkole taką gwiazdę, która usilnie chciała wymieniać się z nauczycielami numerami telefonów. Że nie mówiła nic po angielsku, jej kolega przekazywał, że po prostu lubi „farangów”…  Pomijając wszelkie kwestie etyczne, moralne, takie znajomości mogą się źle skończyć. Ta dziewczyna utrzymywała, że ma 18 lat – my mamy duże wątpliwości co do tego.

Tak więc w szkole dużo nowych doświadczeń, ale generalnie nie było to wszystko tak trudne jak się spodziewaliśmy. Doświadczenia z dziećmi zdecydowanie pozytywne. A co sprawiło nam największą trudność podczas zajęć ? Zdecydowanie…  brak klimatyzacji. To jest naprawdę problem gdy masz na sobie długie spodnie/spódnicę, koszulę z długim rękawem, zakryte buty a jeśli masz pecha i jesteś mężczyzną to jeszcze krawat. Szkoła generalnie na plus. 

Ale nie samą szkołą człowiek żyje, i na szczęście w niej nie mieszka,  tak więc jeszcze kilka słów o naszym zakwaterowaniu. Tu niestety było gorzej…

Zdjęć domu dyrektora nie mamy zbyt wiele ze względu na szybszą niż oczekiwaliśmy wyprowadzkę

Lądujemy w domu dyrektora, który znajduje się kilka kilometrów od szkoły. Dom jest duży ale bardzo zaniedbany, jest w nim niechlujnie i brudno niestety. My i tak mamy szczęście. Dostajemy  najładniejszy pokój i to z łazienką. Mamy fory bo Panowie postanawiają, że Kamila jako „lady” musi mieć łazienkę.  Pokój Seana  i Ruana to takie akwarium – cały oszklony, dobrze, że są zasłonki w oknach, Kyle i Christian przez pierwsze 3 dni nie mają pokoju bo podobno poprzedni nauczyciele wyjechali zabierając klucz – chłopaki więc nocują w pobliskim hotelu płacąc z własnej kieszeni za każdą noc. Pokój Prestona i Luisa to dramat, brak okna, stare rozklekotane łóżko, brudno straszliwie. Do żadnego z pokoi nie ma kluczy więc wszystko zostawiamy otwarte. Na moje obawy co do bezpieczeństwa naszych rzeczy dyrektor poradził nam zamykać cenne przedmioty w… szafie – do niej jest przecież klucz. Co tam, że pewnie uniwersalny, ale jest. Nasze narzekania na jakikolwiek pokój kończą się gdy widzimy gdzie będą mieszkać dwie Chinki, które przyjechały uczyć chińskiego. Ich pokój jest naprawdę dramatyczny. Nie ma klimatyzacji i wygląda jak buda zbita z desek i to jeszcze nie za dobrze do siebie dopasowanych. Najciekawsze jest jednak to, że ich nikt nie pytał jaki chcą mieć pokój. Dyrektor zarządził Chinki zajmują pokój bez klimatyzacji. Tu nikt się nie przejmował tym, że to dwie „ladies”. Do tego Chinki zarabiają dużo mniej niż my. Taki przejaw tajskiego rasizmu, zjawiska tak tu powszechnego, że chyba musimy mu poświęcić osobny post. 
Nasz pokój nie był zły, gdyby sam dom był położony w trochę lepszym miejscu. A jest na jakimś totalnym odludziu. Do większego miasta Nhakon si Thammarat 60 km, do najbliższego większego sklepu (7Eleven) 10 km, sklepy w naszej okolicy sprzedają napoje w tym piwo i chipsy. Po za tym nie ma w nich nic… Piwo jest fajne  jeśli się je pije w knajpie ze znajomymi a nie jeśli trzeba je pić by zabić głód.

Głupawka na odludziu

Po dwóch dniach wszyscy narzekają już na taki styl życia.  Coś co jest nawet fajne pierwszego dnia, robi się męczące po kolejnych dwóch czy trzech… Możemy tam przetrwać tylko dzięki temu, że dyrektor pozwala nam pożyczać skuter, a raz nawet samochód. To niestety ma się zmienić…  Ale o tym już w kolejnej ostatniej części opowieści z Nhakon si Thammarat.

A na koniec "Best of the best..." :-) Czyli tajskie szkraby w całej okazałości: