wtorek, 8 kwietnia 2014

Południowa przygoda, część pierwsza – do zobaczenia Bangkoku.

Dlaczego część pierwsza? Historia ta jest dość długa i nie chcemy zanudzić czytelników postem o długości jednej z ksiąg Pana Tadeusza, dlatego decyzja o podzieleniu jej na części. Dziś o propozycji pracy, którą otrzymaliśmy, o ukończeniu kursu TEFL i  przeprowadzce na południe do Nakhon Si Thammarat.


Nakhon Si Thammarat - oczywiście mogliśmy wrzucić jakiś piękny zabytek ale miasto wygląda generalnie właśnie tak.

Wszystko zaczęło się pod koniec naszego kursu TEFL (o kursie będzie osobny post), na Facebooku znaleźliśmy ofertę pracy na południu Tajlandii w Nakhon Si Thammarat.   Generalnie nie mieli za specjalnie dużych wymagań w stosunku do kandydatów – najważniejszym kryterium przyjęcia było to by za 3 dni w południe stawili się na południu Tajlandii. No cóż podjęliśmy wyzwanie wysłaliśmy CV i dostaliśmy info „przyjeżdżajcie!”.

Agencja oferowała 25000 Bahtów miesięcznie (2500 zł) to trochę mniej niż się spodziewaliśmy, dlaczego więc zdecydowaliśmy się jechać – oto kilka powodów:
  • praca od ręki
  • praca w „martwym” okresie kiedy szkoły są pozamykane – liczyliśmy się z tym, że w kwietniu nie będziemy pracować.
  • wynagrodzenie na 12 miesięcy – zwykle szkoły podpisują umowy na 9-10 miesięcy, a wakacje nie są płatne.
  • zakwaterowanie za darmo
  • praca na południu a to znaczy blisko morza i plaż J
W między czasie nasz kolega Sean, z którym byliśmy na kursie podjął decyzję, że chce jechać z nami i zabraliśmy się za organizację wyjazdu. Trochę to wszystko było załatwiane „na wariata”.  Najważniejsza sprawa co tu zrobić by skończyć kurs TEFL dwa dni wcześniej. Na szczęście nasza nauczycielka Mera poszła nam na rękę, zdecydowała się przyjść do pracy w sobotę przeprowadzić zajęcia z dwóch ostatnich tematów w trybie intensywnym, a następnie przeprowadzić egzamin. Uff… pierwszy problem z głowy.

Sprawa druga, dostanie się do Nakhon Si Thammarat.  Kamila zabrała się za karkołomne zadanie spakowania naszego dobytku, a ja z Seanem pojechałem na stację kolejową kupić bilety.

My: Poprosimy 3 sypialne, druga klasa, z klimatyzacją.
Kasjerka: Niestety nie ma…
My: Uuu to źle, to trudno niech będzie druga klasa bez kuszetek ale z klimą.
Kasjerka: Niestety nie ma…
My: A co jest?
Kasjerka: Trzecia klasa bez klimatyzacji.

Po doświadczeniach, z bądź co bądź krótkiej podróży do Ayuthaya, wizja spędzenia 17 godzin w nieklimatyzowanej 3 klasie lekko nas przerażała. Chwilę później zaczepiła nas pani z obsługi, która przypadkiem słyszała, że agencja mieszcząca się na dworcu kupiła wcześniej bilety na ten pociąg i może nam je odsprzedać. No cóż idziemy się zapytać. Miły Pan dzwonił, dzwonił by po kilku minutach powiedzieć nam, że za 5 minut może mieć te bilety.Jaka cena? Padło więc pytanie. 1350 Baht za osobę. (135 zł)
Co to to nie, wszystko fajnie, ale płacić dwa razy więcej za ten sam bilet to lekka przesada. Od razu przypominało mi się, jak chcieliśmy jechać do Chiang Mai w październiku zeszłego roku. Historia była podobna tyle, że wtedy był remont torów, który miał uniemożliwić nam przedostanie się pociągiem.  Wtedy byliśmy w tym samym biurze, gdzie proponowano nam bilety autobusowe w jakiś zawrotnych cenach. Owszem remont był (i chyba nadal jest swoją drogą) ale jestem niemal pewien, że transfer autobusami był dobrze zorganizowany i to był tylko kolejny wybieg by złupić naiwnych turystów. Tutaj pewnie też działa to tak, że jak przychodzi farang (obcokrajowiec) to bilety znikają, a jak do kasy podejdzie Pan z biura podróży to się automatycznie pojawiają.

Uznaliśmy, że nie damy się naciągać i pojedziemy autobusem. Autobusy na południe odjeżdżają z południowego terminala w Bangkoku. Brak połączenia metrem, brak połączenia kolejką Skytrain, pytamy o orientacyjny koszt taksówki – 300 Bahtów (30 zł) i 2 godziny stania w korkach, autobusem miejskim w ogóle parę godzin. Siedzimy więc zniecierpliwieni na dworcu i zastanawiamy się co robić, ja się martwię o to jak się przygotować do egzaminu kolejnego dnia, Sean się martwi, że traci szansę na kolejną „randkę” przed wyjazdem z dziewczyną, z którą umówił się dzień wcześniej, a Kamila prawdopodobnie martwi się w domu gdzie mnie wcięło. Motywacja Seana była największa bo wpadł na genialny pomysł skontaktowania się ze swoją „stałą” tajską dziewczyną, żeby pomogła nam kupić bilet przez internet. Pomysł okazał się trafiony. W chwilę później dostaliśmy potwierdzenie rezerwacji, przeszliśmy na drugą stronę ulicy do 7Eleven (nasz Freshmarket), pokazaliśmy kod w kasie i dostaliśmy nasze upragnione bilety. Uff radość wielka, szczególnie dla Sean’a – wieczór nie będzie stracony J

Następnego dnia o 9.00 stawiliśmy się na kursie, by o 15.00 tuż po egzaminie pędzić znów do domu po nasze walizki, potem taksówka na dworzec (jadąca z otwartym kufrem bo się nie zmieściliśmy), autobus i wyruszyliśmy. Do Nakhon Si Thammarat przyjechaliśmy około 5.00 rano. Kolejne 3 godziny przyszło nam koczować ku zainteresowaniu miejscowych, na małym dworcu w tym prowincjonalnym miasteczku.  Od razu widać, że to południe, coraz więcej kobiet z zakrytymi głowami – na południu Tajlandii żyje wielu muzułmanów. 

Bez obaw to nie nasz autobus.


Około 8.00 podjechał po nas bus i zabrał nas do hotelu (chociaż to bardzo dumna nazwa jak na to miejsce). Tam spotkaliśmy Charliego, właściciela agencji, która pośredniczyła w załatwieniu tej pracy (pośredniczyła bo faktycznie pracodawcą miała być inna agencja – powodów tego nie rozumiemy). Charlie jest Szkotem (zrozumienie go stanowiło pewne wyzwanie, chociaż już jest lepiej – przyzwyczajamy się).Tu też zaczęła się nasza epopeja:

My: Jaki plan na dziś?
Charlie: Nie wiem, czekamy na info. Jak nie będzie informacji do 12.00 macie dzień wolny.
My: Ok, to idziemy się zdrzemnąć
Ten sam dzień 12.00
My: No i jak tam?
Charlie: Nie ma gościa na którego czekam. Nie wiem kiedy będzie. Poczekajmy do 13.00
Ten sam dzień 13.00
My: Jak tam wiesz coś?
Charlie: Nie wiem, róbcie dziś co chcecie.
My: No to idziemy znów spać.
Ten sam dzień 13.30, śpimy sobie smacznie
Puk, puk, puk (a tak naprawdę knock, knock, knock)
My: Proszę
Charlie:  Chodźcie na taras, mam info.

Od Charliego dowiedzieliśmy się, że rozpoczynamy pracę następnego dnia. Mamy mieć konferencję prasową (nikt nie wie co to) badania krwi – chcą wykluczyć Syfilis, a potem zaczynamy obóz językowy dla dzieciaków, praca od poniedziałku do piątku od 8.00 do 12.00. Na razie wszyscy w jednej szkole, potem w maju trafimy do naszych docelowych szkół. Od 1 do 15 maja będzie wolne i prawdopodobnie będziemy musieli tylko przyjeżdżać do szkoły, podpisywać się i wracać. Może będziemy poproszeni o uczenie angielskiego nauczycieli.  Ogólnie fajnie tylko, że nadal nie wiemy gdzie konkretnie będą nasze szkoły (bo okazało się, że to chodzi nie o miasto Nakhon Si Thammarat, tylko o całą prowincję)  i jak będzie wyglądało nasze zakwaterowanie. Po doświadczeniach z niby hotelu wolimy to wiedzieć.  Ustalenie tych dwóch rzeczy jednak nie jest takie łatwe.

Następnego dnia mieliśmy być gotowi w strojach galowych o 8.30. Pierwsze zadanie zawrócić Sean’a, który zniecierpliwiony długim czekaniem postanowił odwiedzić jedną ze swoich „koleżanek” która mieszkała w okolicy. Okolicy tzn. 160 km. Ma chłopak zacięcie J Misja zakończyła się sukcesem Sean wrócił po 6 godzinach, biedny nie dojechał nawet do miasta docelowego, bo po naszym telefonie wysiadł i wsiadł w powrotny autobus. Na pocieszenie poszliśmy wspólnie na kolację. Mega sympatyczna knajpka, zamawia się wszelkiego rodzaju mięsa, owoce morza, warzywa, dostaje się garnek gorącej wody do ich gotowania i patelnię do smażenia. Super!

Kolacja na świeżym powietrzu.


Kolejnego dnia rano ubrani jak na niedzielną mszę stoimy w tym skwarze.
Najpierw badania, wcześniej mała afera czemu mamy robić badania zanim zobaczymy naszą szkołę i zakwaterowanie, szczególnie, że mają to być badania krwi, i że do wizy będziemy musieli je powtórzyć bo muszą być bieżące.  Charlie tłumaczy się, że to wymaganie szkoły, że muszą być etc. W końcu zgadzamy się je zrobić, ale wtedy okazuje się, że klinika jest od 12.00. Cóż czekamy dalej, część osób walczy jeszcze o to by nie robić teraz badań.
W między czasie przyjeżdża Wasana, kobieta z właściwej Agencji, która ma nas zatrudnić. Charlie ma na nią jakąś alergię, mówi, że jest niepoważna, że nic nie można z nią załatwić. Biorąc pod uwagę nasze początki współpracy możemy mu uwierzyć.  Rozmawiamy z Wasaną, która jak to Tajowie mają w zwyczaju stara się za wszelką cenę zachować twarz. Prosimy o pokazanie, zdjęć mieszkań oczywiście nie ma sprawy (Charlie dostaje szału bo o to samo prosił ją tydzień). Zdjęcia, które nam pokazuje nas przerażają. Coś wyglądające jak wystawa sklepowa z zasuwanymi roletami, materac leżący na brudnej podłodze, brak zdjęć łazienki. No to super.  Od razu mówimy, że to nie warunki dla nas i zaczynamy dyskutować ile możemy dostać ekstra jeśli znajdziemy zakwaterowanie na własną rękę.  Wiemy, że szkoły mają na ten cel 8000 Bahtów (800 zł) na osobę, proponujemy 4000 Bahtów, ale oczywiście spotyka się to z  oporem, Wasana z nami negocjuje mówi, że może coś około 2500 Bahtów i żebyśmy się nie martwili, że na pewno się dogadamy etc. Chwilę później po rozmowie z Charliem mówi mu, że nie zapłaci więcej niż 2000 Bahtów cokolwiek by się nie działo. Ot tajska rzeczywistość - nic złego nie zostanie Ci powiedziane wprost... 
Po kolejnych paru godzinach zapada decyzja, nie robimy badań, nie ma czasu jedziemy na konferencję. Dobra, super nadal nie wiemy co to za konferencja ale spoko. Po kolejnej godzinie przyjeżdża van, w nim 5 Tajów. Nijak nie wejdzie do środka 14 nauczycieli i gość z agencji. Znów konsternacja. Charlie wychodzi z siebie i wścieka się jak można być tak bezmyślnym. Tajowie pełen relaks. My coraz bardziej zmęczeni a do tego jest z nami para nauczycieli z RPA z dziewięciomiesięczną córeczką –  chociaż ona chyba jest w najlepszej formie z nas wszystkich J 

Sama słodycz!


Po kolejnej godzinie przyjeżdża dodatkowy samochód po nasze bagaże. Wreszcie możemy jechać. Po drodze okazuje się, że nie pojedziemy do szkoły, tylko do kolejnego hotelu .  Wysiadamy z vana koło 16.00 spoceni, umordowani – przypominam nadal stroje galowe koszule z długim rękawem, eleganckie spodnie/spódnice, panowie krawaty i czego się dowiadujemy? Konferencji jednak nie będzie. Jutro jedziemy do szkoły ubierzcie się ładnie. Hotel generalnie wygląda jak miejsce schadzek – wskazuje na to kolorystyka i wystrój pokoi J

Coś tu za różowo.

Spędzamy wieczór w międzynarodowym towarzystwie, na szczęście jest dosyć dobry internet (ale za to nie ma okien w pokojach ) Udaje się porozmawiać z Polską w sprawach prywatnych i zawodowych.  
Kolejnego dnia  znów w galowych strojach czekamy na vana, który ma nas zabrać nas do szkoły. Van nie przyjeżdża, przyjeżdżają za to nauczyciele swoimi prywatnymi samochodami, żeby nas podwieźć. Po trzech dniach mamy szansę rozpocząć wreszcie pracę J

Ciąg dalszy nastąpi…