wtorek, 13 maja 2014

Południowa przygoda, część trzecia ostatnia - "miasto płatnych morderców". (wpis sprostowany)

Teściowa Cię wkurza, żona lub mąż Cię zdradza, a może szef powiedział Ci, że z powodu nieuniknionego cięcia kosztów nie dostaniesz obiecanego awansu? Jest na to sposób! Weź do kieszeni  1000 zł i przyjedź do Nakhon si Thammarat a Twój problem zostanie ostatecznie rozwiązany. Dosłownie ostatecznie... Tak głosi miejska legenda...

   
Uliczka w Nakhon Si Thammarat. 


Pewnie nigdy się nie dowiemy tak na prawdę czy historia o tym, że Nakhon si Thammarat jest najlepszym miejscem w Tajlandii, w  którym można wynająć płatnego zabójcę jest tylko "miejską legendą" czy może ma w sobie trochę prawdy.  My na pewno poczuliśmy się trochę nieswojo gdy w ciągu kilku dni usłyszeliśmy ją kilka razy od różnych osób. Może nie robiłoby to na nas takiego wrażenia gdybyśmy pracowali w fajnej szkole, mieszkali w samodzielnie wynajętym mieszkanku a Nakhon si Thammarat było sympatycznym miasteczkiem na południu Tajlandii. Niestety tak nie było i właśnie dlatego dziś jesteśmy już zupełnie gdzie indziej ponad 800 km dalej na północ... Ale po kolei...

W Nakhon si Thammarat nie pasowało nam sporo rzeczy - tak naprawdę nie pasowało nam niemal wszystko, a największym problemem okazała się szkoła w której pracowaliśmy. Podczas pierwszego dnia nic nie wskazywało na to, że będą jakieś problemy ale już kolejne dni pokazały, że nie jest to nasze wymarzone miejsce pracy. Jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, największe problemy sprawiają  ludzie, w naszym przypadku był to szef letniego obozu na którym uczyliśmy. Jeśli mielibyśmy go określić to powiedzielibyśmy, że był to typowy gbur.... i to jest chyba najwłaściwsze słowo dla opisania tej persony. Przez cały dzień chodził z nosem zadartym do góry, nie był łaskawy odpowiadać na nasze powitania czy pożegnania a w jego wypowiedziach mimo niezrozumienia treści dało się wyczuć odgórny ton którego zawsze używał rozmawiając z nami. Ale dobra, nie wszyscy muszą nas kochać. Poważne problemy zaczęły się, gdy jeden z naszych kolegów z RPA zaczął twierdzić, że ten oto koordynator obozu groził mu nożem.  Poszło o to, że Luis zrobił uczniom przerwę i wszystkie jego wyliczenia wskazywały że dopiero co ona się zaczęła i powinna jeszcze kilka minut trwać. Tajski koordynator był innego zdania i kazał mu zostać w klasie i uczyć. Panowie zaczęli dyskutować na ten temat i wówczas  owy Taj miał zacząć wymachiwać Luisowi przed nosem nożem nie pozwalając mu wyjść z klasy. Luis był  też trochę narwany, wpadł w lekką histerię informując o swoim przeżyciu pół szkoły. Sprawa szybko wylądowała u dyrektora, natomiast zgodnie z tajskimi standardami  równie szybko się rozmyła. Wystarczyło, że koordynator utrzymywał, że akurat obierał jakiś owoc i został nieopatrznie zrozumiany. Jak było naprawdę nie wiemy ale w ten owoc jakoś nie chce nam się wierzyć.

Afera owocowa nie miała dalszych reperkusji. Luis się więcej nie awanturował. Nie miał już takich możliwości bo dwa dni później wyrzucili go z pracy, zresztą nie tylko jego. W tej samej turze wyleciał nasz kumpel Sean ( trochę na własne życzenie,  bo kłócił się z Tajami, że wchodzą bez jego zgody do klasy podczas  prowadzonej przez niego lekcji. Choć Sean był strasznie oburzony, naszym zdaniem nie miał racji i Tajowie mieli do tego prawo niezależnie od tego czy byli nauczycielami czy też rodzicami – wydaje się normalne, że chcieli wiedzieć jak uczą ludzie, którzy dopiero zostali zatrudnieni w ich szkole). Nam wizytacje podczas naszych lekcji nie przeszkadzały. Ostatnią z osób które zostały wyrzucone tego samego dnia był Węgier Chris – on z kolei zrobił dzieciom dodatkową 10 minutową przerwę. To było całe jego przewinienie.
Nam ten dzień uświadomił, że nie możemy być pewni naszego zatrudnienia i każda wymówka może posłużyć szkole  jako pretekst do podziękowania nam za współpracę. Wtedy zaczęliśmy mieć też duże wątpliwości czy szkoła wiąże z nami plany na kolejny semestr. Mimo tego że oficjalnie tak miało być mieliśmy coraz większe przeczucie, że głównie chodzi o uczenie podczas obozu po zakończeniu którego pewnie nam wszystkim podziękują.

Widok na szkolne boisko.
Na kolejne starcie z koordynatorem nie musieliśmy długo czekać. Afera zrobiła się już kolejnego dnia. Dyrekcja nie wpadła na to, że jak się zwalnia trzy osoby to wypadałoby zapewnić  jakieś zastępstwo za nich. Dokonali tego spektakularnego odkrycia dopiero dzień później rano,  kiedy we czwórkę (my i dwóch innych nauczycieli) stawiliśmy się w szkole. Błyskawicznie znaleziono rozwiązanie. Mimo tego, że podczas obozu mieliśmy pracować 4 godziny, powiedziano nam, że ponieważ brakuje trzech nauczycieli musimy pracować do 18.00 czyli 10 godzin. Co tam, że nie mamy żadnego programu, nie wiemy czego uczyli poprzedni nauczyciele. Idźcie i uczcie. No nie za bardzo nam się to spodobało, wyraziłem to mówiąc szefostwu, że to przecież była ich decyzja żeby zwolnić trzech nauczycieli, odpowiedzią na to była jednak cisza. W Tajlandii za wszelką cenę unika się konfrontacji , a że my byliśmy zdecydowanie w bojowym nastroju to sposobem na nas miała być właśnie cisza ;) Ale nie tak łatwo z nami. Co należy robić jak ktoś nie odpowiada na Twoje pytania? Ano zadawać dalej pytania i  to najlepiej zamknięte, domagając się odpowiedzi – tak albo nie. Nas najbardziej nurtowało czy to sytuacja tymczasowa – wtedy w porządku,  jednego dnia moglibyśmy się przemęczyć Obawialiśmy się jednak, że to kolejna próba sprawdzenia na co sobie pozwolimy  i całkiem realna wydawała nam się wizja pracy po 10 godzin przez kolejne trzy tygodnie. Tak więc pytaliśmy i słyszeliśmy tylko w odpowiedzi:  (pisownia oryginalna) „we contact agency”. Fajnie, że musicie pogadać z agencją, ale my nadal nic nie wiemy. Zrobiliśmy nasze planowe poranne zajęcia i przed zastępstwem znów zaczęliśmy zadawać pytania. I znów to samo agency, agency… Trwało to sobie i trwało,  przerwa się skończyła a odpowiedzi nie było. No to skoro Wy nic  nie wiecie, to my nie idziemy uczyć. Sytuacja była coraz bardziej napięta, koordynator coś tam pokrzykiwał po tajsku, my grzecznie odpowiadaliśmy, że bardzo chętnie będziemy uczyć, ale jeśli ktoś nam coś powie wreszcie co będzie jutro, pojutrze za tydzień. Koordynator w końcu nie wytrzymał i wykrzyczał do Kamili swoim łamanym angielskim „YOU GO TEACH RIGHT NOW” na co Kamila odpowiedziała grzecznie „no!”. Do czasu wyjaśnienia sprawy nigdzie nie idziemy. Dopiero wówczas sprawy nabrały przyśpieszenia, ktoś zadzwonił wreszcie do agencji, ustalił zastępstwo i dowiedzieliśmy się, że niebawem i to już tego dnia, przyjedzie ktoś kto ma zastąpić zwolnione osoby. Podziękowaliśmy więc za informacje i poszliśmy do klas grzecznie przeprowadzić lekcje. To starcie utwierdziło nas jednak w przekonaniu, że ta szkoła to nie jest to czego oczekujemy. 

Szczęśliwie był piątek – nasz pierwszy tydzień pracy się skończył. Uznaliśmy, że przyda nam się trochę odpoczynku i w sobotę z samego rana pojedziemy sobie na wycieczkę na Koh Samui. (o Koh Samui będzie osobny post). W sobotę dotarła do nas dobra informacja od Charliego, naszego agenta. Poniedziałek mamy wolny. W Tajlandii święto. Super -  dzień więcej na plaży :) Pozwiedzaliśmy, odpoczęliśmy i a w poniedziałek rano telefon od kolegów, którzy zostali w domu i wspaniała informacja: mamy jednak uczyć. Chłopaki mieli zagwozdkę co zrobić, my nie mieliśmy tego problemu, byliśmy na tyle daleko, że nawet gdybyśmy się pośpieszyli przed końcem dnia byśmy nie dotarli do szkoły.  Okazało się, że wszyscy z naszej ekipy za wyjątkiem Prestona kumpla agenta Charliego (konfident jeden ;-) ) odmówili i zostali w domu. W sumie nie dziwimy się chłopakom, forma w jakiej im to przekazano była średnia. Rano gdy spali do ich pokoju wszedł wspomniany koordynator wykrzykując, żeby wstawali i jechali natychmiast do szkoły. Wtedy dla nich miarka się przebrała. 

Wtedy wiedzieliśmy już, że nic z tego nie będzie. Tajska dyrekcja nie zniesie takiej zniewagi, jacyś obcokrajowcy im się tu buntują. Chris i Kyle doszli do tego samego wniosku i po porannej akcji spakowali walizki by po południu wyjechać. Wśród ekipy, która została pojawiła się plotka, że lepiej spakować walizki bo jak Tajom się coś nie spodoba to dadzą nam 20 minut na spakowanie, się a jak nie opuścimy lokalu to pomoże nam w tym policja (w Bangkoku byliśmy świadkami jak wyrzucono w ten sposób Amerykanina mieszkającego na tym piętrze co my). Generalnie po powrocie z Koh Samui sytuacja  w domu była niewesoła. 
I tak to wszystko mniej więcej tam wyglądało...

Usiedliśmy więc i przeanalizowaliśmy wszystkie za i przeciw. Za tym, żeby zostać przemawiały tylko finanse – wyjeżdżając nie mogliśmy spodziewać się wypłaty wynagrodzenia. Lista z minusami była znacznie dłuższa. Wiedzieliśmy, że nie zostaniemy w tym miejscu po obozie, wiedzieliśmy że nie podpiszemy umowy (w której był zapis mówiący, że nie możemy pracować w żadnej szkole z którą współpracuje nasza agencja) – nie miało to sensu jeśli nasza praca miałaby trwać trzy tygodnie, do tego przyszedł mail od Charliego, który mówił jasno – bez podpisanej umowy nie będzie wynagrodzenia.  Sprawa wydawała się dosyć jasna. Zostając tracimy czas i szanse na znalezienie zatrudnienia – lepiej nie pracować w kwietniu, nie zarabiać ale za to ten czas poświęcić na szukanie docelowej pracy.

Została jeszcze jedna kwestia jak opuścić to miejsce. Biorąc pod uwagę, wszystko co się działo wcześniej  i do tego bunt nauczycieli byliśmy niemal pewni, że informacja o tym, że rezygnujemy skończy się tym, że niezwłocznie zostaniemy wyrzuceni z mieszkania.  Pamiętać trzeba, że nie mieliśmy podpisanej umowy ani o pracę ani upoważniającej nas do mieszkania w domu dyrektora. Poważnie też obawialiśmy się jakiejś totalnej awantury – dobrze pamiętaliśmy akcję z nożem i woleliśmy nie sprawdzać na własnej skórze czym może skończyć się awantura z Tajami.  Do tego byliśmy świadomi, że gdyby skończyło się to kontaktem z policją istniało prawdopodobieństwo sporych problemów.

Pozostała nam opcja niezbyt chlubna, ale przynajmniej bezpieczna – ucieczka.
Zaplanowaliśmy ją na kolejny poranek, zanim przyjedzie po  nas koordynator – chcieliśmy uniknąć awantury z człowiekiem, którego uważaliśmy za mało obliczalnego. W nocy spakowaliśmy swoje rzeczy i o 7 rano stanęliśmy z naszymi wielkimi walizami na pobliskiej drodze ekspresowej. Dwa pierwsze vany nie chciały nas zabrać, kolejny na szczęście się nad nami zlitował i część walizek wepchnął do środka. Co prawda zajęliśmy przez to dodatkowe miejsce siedzące za które musieliśmy zapłacić, ale najważniejsze dla nas było by zniknąć jak najszybciej z tamtego miejsca.

Czas na nas - poranna ewakuacja.

Jak tylko wsiedliśmy do vana, natychmiast skontaktowaliśmy się z Charliem, czuliśmy się mega głupio, bo wyjechanie bez uprzedzenia co stwarzało jemu problemy. Wytłumaczyliśmy, że ze względu na nasze bezpieczeństwo po prostu nie mogliśmy postąpić inaczej. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu Charlie zrozumiał, nie tylko naszą decyzję ale także niezapowiedziany wyjazd. Powiedział, że ta szkoła to cyt. „ fuckin' nightmare” i, że nigdy nie miał jeszcze takich problemów jakie spotykają tu nauczycieli... Warto zauważyć też, że z początkowej ósemki, która przyjechała po tygodniu została jedna osoba. To też o czymś świadczy…

Ostatnie chwile w Nakhon - nie wszycy byli tacy źli - pani "mototaksówkarka" była przesympatyczna.

Ten pierwszy tydzień naszej kariery w Tajlandii nie może być niestety zaliczony do udanych. Z perspektywy czasu aż trudno nam uwierzyć, że to był tylko tydzień. Pamiętamy to tak jak byśmy barowali  się z tymi problemami z miesiąc. Rzadko zdarza się, że każdy kolejny dzień jest gorszy od poprzedniego. Ale tam tak było, a problemy, które się pojawiały czasami mogły by być rozwiązane w banalny sposób, ale wydaje się, że od pewnego czasu szkoła nam robiła niestety na złość. Dało to się odczuć patrząc na zmiany ich zachowania– pierwszego dnia dyrektor pożyczył nam swój samochód, drugiego dnia udostępnił skuter ale trzeciego dnia kluczyki od skutera dziwnie zniknęły i niestety dyrektor nie mógł już ich znaleźć. Pierwszego i drugiego dnia zgodnie z ustaleniami, które mieliśmy nie było problemów z zawiezieniem nas do pracy i odwiezieniem do domu, trzeciego dnia dostaliśmy super propozycję  - odwieziemy Was do domu jak grupa nauczycieli, która pracuje po południu skończy swoją pracę. Więc albo czekajcie 4 godziny albo maszerujcie do domu piechotą (Kyle spróbował takiego scenariusza i  jednego dnia dwa razy walczył z psami, które zaatakowały go po drodze – tak więc to nie był miły spacerek). Pierwszego dnia jedliśmy obiad z tajską kadrą, od drugiego dnia tajscy nauczyciele siadali sobie przy smakowicie wyglądających potrawach w klimatyzowanym pomieszczeniu a my dostawaliśmy wodę mineralną i smażony ryż z warzywami i resztkami krabów – to samo oczywiście każdego dnia. Do tego było nam dane delektować się tym zacnym jadłem w  pomieszczeniu gdzie temperatura osiągała pewnie z 45 stopni. I tak dalej i tak dalej…

Takie działania pokazywały nam, że być może nie jesteśmy lubiani ale niczym nam nie groziły. Awantury z koordynatorem i coraz większa nieprzychylność dyrektora mogła skończyć się jednak poważnymi kłopotami.  Trudno  pisząc oddać atmosferę która nam towarzyszyła ale naprawdę było niewesoło. Chociaż nie podejrzewaliśmy, że ktoś nas tam cichaczem ukatrupi to myśleliśmy o tym co nam mówiono o mieście płatnych zabójców. Po tygodniu w tamtych okolicach nie wydawało nam się to już do końca tak mało prawdopodobne. Może mordercy nie czają się za każdym rogiem, ale bezpiecznie tam też nie jest. Wystarczy przeczytać kilka newsów z tamtych okolic… Oczywiście wszędzie mogą zdarzyć się mniej bezpieczne miejsca, ale my na szczęście możemy decydować gdzie chcemy żyć i jeśli nie czujemy się komfortowo zawsze możemy się przenieść. Dlatego też decyzja o opuszczeniu Nakhon...

Decydując się na pisanie tego bloga przyjęliśmy założenie, że nie będziemy lukrować rzeczywistości. Zależy nam na tym, żeby osoby które go czytają miały świadomość, że nie zawsze jest tu super i, że czasami trzeba też podejmować naprawdę trudne decyzje czy mierzyć się z różnymi często poważnymi problemami.  Bywa tu także tak, że słynny tajski uśmiech może mieć różne znaczenia i o ile dla turystów nie jest to zwykle dużym problemem  to jeśli ktoś zamierza pobyć tu dłużej to może to stanowić kłopot.

Kolejna urocza uliczka w Nakhon si Thammarat.

Żeby nie trzymać Was w niepewności co do naszych losów i nie siać paniki chcieliśmy przy tej okazji powiedzieć, że wszystko skończyło się dobrze. Charlie od samego naszego wyjazdu z domu dyrektora zaczął szukać nam nowej pracy. Zadziałał niezwykle szybko bo już tego samego dnia znalazł nam ją w innym miejscu w Tajlandii. Musimy przyznać, że jesteśmy bardzo zadowoleni.  To co jest teraz a co było w Nakhon to jak porównanie dnia do nocy. Ale o tym szczegółowo już w kolejnym poście.

Sprostowanie

26.05.2014. W dniu dzisiejszym otrzymaliśmy informację od osoby która dobrze zna realia Nakhon Si Thammarat i która uświadomiła mi, że nasz wpis może być mocno krzywdzący dla osób związanych z tym miastem. Nie jest wstydem przyznać się do błędu a rzeczą ludzką jest się mylić więc chcielibyśmy sprostować kilka spraw i przeprosić osoby które uraziliśmy.

Po pierwsze. Informacja jakoby Nakhon Si Thammarat było miastem gdzie łatwo można wynająć płatnego mordercę jest miejską legendą która powtarzana wielokrotnie niestety zaczyna żyć swoim życiem. Ludzie z południa Tajlandii nie są lubiani i tu cytuję Bartosza który zwrócił mi na to  uwagę " gdyż maja ciemna skórę, mówią bardzo szybko i głośno, i język którym mówią - a rożni się dosyć znacznie od tego który używa się w centrum - brzmi dla innych Tajów - agresywnie. Mimo ze nie jest."

Relacja Bartosza wskazuje, że Nakhon jest normalnym miastem gdzie żyje się całkiem normalnie.

Sprawa druga. Sytuacja której doświadczyliśmy  w szkole mogła zdarzyć się równie dobrze w każdym innym miejscu na świecie. Problemy których doświadczyliśmy związane były tylko i wyłącznie z osobą koordynatora. Po prostu trafiliśmy na kogoś kto nie był ok. Może ktoś z naszej grupy go czymś uraził, może miał wcześniej złe doświadczenia z obcokrajowcami tego nie wiemy. Tak czy inaczej jedna osoba nie może być podstawą do budowania opinii o całym środowisku nauczycielskim w NST i nie to było naszą intencją 

Sprawa ostatnia. Sposób opuszczenia przez nas NST pozostawia faktycznie wiele do życzenia. Postąpiliśmy jednak tak, ponieważ realnie obawialiśmy się o swoje bezpieczeństwo. 

Tak ja na wstępie - szczerze przepraszamy osoby które uraziliśmy.